- 1 Przeboje Wodeckiego w Operze Leśnej (26 opinii)
- 2 Co robić w Trójmieście, gdy pada? (22 opinie)
- 3 Beetlejuice 2: nie tak to miało wyglądać (30 opinii)
- 4 Jedni wychodzili z sali, inni ruszali pod scenę (41 opinii)
- 5 Pokaż mi swoją tapetę w telefonie (62 opinie)
- 6 Tatuaże jak wskaźnik bogactwa społeczeństwa (796 opinii)
Recenzja filmu "Kruk". Takich rzeczy się nie robi
Eric Draven powraca z zaświatów, by zemścić się na tych, którzy w brutalny sposób odebrali życie jemu i jego ukochanej. Mężczyzna nie jest ani żywy, ani martwy, więc nie można zrobić mu większej krzywdy. W przeciwieństwie do fanów otoczonego legendą klasyka lat 90. z Brandonem Lee. To oni bowiem podczas seansu nowego "Kruka" przeżywać będą największe katusze. Być może w tytule filmu powinna widnieć nazwa innego ptaka. Tego, który żeruje na pozostawionych przez innych resztkach i kojarzy się z zepsuciem, bo produkcja Ruperta Sandersa wygląda po prostu na nieświeżą, rozgrzebaną i porzuconą na stracenie.
W historii kinematografii znajdziemy filmy, które nawet jeśli nie domagały do końca warsztatowo lub fabularnie, to zapisały się na trwałe w pamięci widzów i dorobiły się statusu kultowych. Jednym z nich niewątpliwie jest "Kruk" z 1994 roku. W kontekście dzieła Alexa Proyasa można mówić o niesamowicie wykreowanej na ekranie gotyckiej stylistyce, znakomitej ścieżce dźwiękowej okraszonej utworami The Cure, Nine Inch Nails czy Stone Temple Pilots, o charyzmatycznej kreacji Brandona Lee (którą inspirował się przy budowaniu postaci Jokera sam Heath Ledger) czy umiejętnym połączeniu makabry (choć raczej tej w wersji soft) z humorem i romantyzmem.
KINO A może kino? Sprawdź aktualny repertuar
To wszystko oczywiście sprawiło, że miłośnicy komiksu Jamesa O'Barra, na podstawie którego powstał filmowy "Kruk", do dziś z rozrzewnieniem i nostalgią wspominają jeden z największych klasyków ery magnetowidowej. Prawdziwą legendą produkcja obrosła jednak już wtedy, gdy nieświadomy zagrożenia aktor Michael Massee (wcielający się w postać Funboya) podczas jednej ze scen wycelował - jak się okazało naładowany ostrą amunicją - pistolet w kierunku Brandona Lee. Kula zraniła odtwórcę tytułowej roli w brzuch, a postrzał okazał się śmiertelny. Zdjęcia dokończono, choć w kilku sekwencjach syna Bruce'a Lee musiał zastąpić Chad Stahelski (ówczesny kaskader, a dziś twórca franczyzy "Johna Wicka").
Klątwa "Kruka" wciąż straszy
Zresztą od początku realizacji filmu Proyasa na planie działy się dziwne rzeczy, a tragiczny wypadek tylko nawarstwił dyskusje o klątwie wiszącej nad całym przedsięwzięciem. W pewnym sensie jej potwierdzeniem były zupełnie nieudane kontynuacje "Kruka", które z miejsca trafiały na same tyły kinowej półki z filmami klasy B. Pech nie opuszczał też tych, którzy po latach nosili się z zamiarem nakręcenia remake'u opowieści o powracającym zza grobu mścicielu. Coś zawsze stawało na drodze do realizacji tych projektów. Udało się w końcu Rupertowi Sandersowi, ale i on - nawet pomimo upływu trzech dekad - z respektem podszedł do klątwy "Kruka".
Dlatego jedną z pierwszych decyzji reżysera i całego pionu realizacyjnego była ta dotycząca używania na planie jedynie gumowych lub metalowych atrap broni palnej. Całkowicie zrezygnowano ze wszystkiego, co posiada mechanizm spustowy. Nawet za cenę wydłużenia etapu postprodukcji i konieczności zaangażowania dodatkowych speców od CGI. I cóż z tego, że podczas zdjęć nie padł żaden prawdziwy strzał, skoro ten najgłośniejszy i najboleśniejszy sobie w stopę swoim filmem oddał Rupert Sanders. Nowego "Kruka" można po prostu nazwać zbędnym nieporozumieniem, choć na usta cisną się bardziej dosadne słowa o cynicznym żerowaniu na legendzie pierwszego filmu i katastrofalnej w skutkach próbie reinterpretowania komiksu O'Barra.
"Kruk" do "Kruka" niepodobny
Porównywania obu produkcji - tegorocznej i tej sprzed 30 lat - nie da się uniknąć, choć niespecjalnie w takim działaniu widać większy sens. I to nie dlatego, że przez trzy dekady sporo w robieniu filmów się zmieniło, a dlatego, że nie ma tu właściwie żadnych wspólnych elementów. Oczywiście poza szkieletem samej historii, w której Eric ( co najwyżej poprawny Bill Skarsgård) i Shelly (słabiusieńka FKA Twigs) giną z rąk bezwzględnych złoczyńców. W oryginale byli nim uliczni anarchiści i degeneraci, w nowym "Kruku" oprawcami są natomiast sługusy diabolicznego Roaga (Danny Huston), który jest kimś w rodzaju prominentnego biznesmena, a zarazem wampira (?) pożerającego dusze niewinnych osób.
Oczywiście zarówno komiksowy, jak i filmowy "Kruk" zanurzone są w mrocznej i mistycznej stylistyce, ale wykorzystane przez Sandersa i jego scenarzystów wątki nadprzyrodzone (te poboczne, nie ten główny) zakrawają już o absurd i śmieszność. Podobnie jak rola Hustona, którego obszerne aktorskie CV daje szansę na to, że karykaturalny występ u Sandersa zniknie niezauważenie w gąszczu znacznie poważniejszych zawodowych osiągnięć. Jego Roag to przynudzający i pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy antagonista, któremu daleko do noszącego się po wiktoriańsku i szepcącego chrypliwym głosem Top Dollara z oryginalnego "Kruka".
O jakimkolwiek porównaniu stylistycznym obu filmów również nie ma mowy. Neogotyk w postaci strzelistych kościelnych wież i cmentarnych nagrobków, ponury "industrial" opuszczonych hal i magazynów - wszystko spowite mrokiem i skąpane w deszczu. Taki klimat dosłownie wylewał się z "Kruka" Proyasa. Co znajdziemy u Sandersa? Luksusowe apartamenty, rozświetlone neonami nocne kluby czy dostojne wnętrza opery. Bałaganiarski misz-masz, który sprawia, że nowy "Kruk" nie ma absolutnie żadnej tożsamości, własnej tonacji i artystycznego sznytu. I ten zarzut odnosi się nie tylko do scenografii, ale i całego filmu, który w zestawieniu z niepozbawionym przecież wad dziełem z 1994 roku wygląda jak tani bibelot.
Brandonie Lee, nadal jesteś legendą
Oglądając nową wersję fani oryginału mogą wpaść w rozpacz jeszcze większą niż Eric po stracie Shelly. Widzom, którzy nie mieli okazji zapoznać się z produkcją Proyasa, również dobrych wieści nie przyniosę. "Kruk" Sandersa jest po prostu nudnym i rozwleczonym filmem, którego fabuła ma wyraźny problem nie tylko z logiką, ale i chronologią wydarzeń. Trudno także doszukać się tutaj spójnej wizji artystycznej. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu przypomina równie ckliwe, co płytkie love story, które dłuży się z każdym wypalonym przez Erica i Shelly jointem.
Potem "Kruk" miota się między turpistycznym kryminałem a satanistycznym horrorem, by w końcu skręcić w kierunku brutalnego kina akcji. Owszem, Sanders w przeciwieństwie do Proyasa nie stosuje półśrodków i serwuje nam doprawdy krwawą ucztę, na którą trzeba się naczekać - bagatela - półtorej godziny. Jatka w operze jest imponująca, ale jest tylko jatką. Draven w wersji Lee nie patyczkował się z rywalami, ale poza ciosami czy amunicją potrafił ich poczęstować kąśliwym żartem lub odzywką. Erik w wydaniu Skarsgårda to skrupulatnie zaprogramowana maszynka do zabijania, która bez opamiętania (a przy okazji bez nadmiernej kreatywności scenarzystów i choreografów) szlachtuje mieczem swoich oponentów.
Z tytułowym bohaterem jest znacznie więcej problemów. W pierwszym "Kruku" widzieliśmy buntownika i romantyka, dla którego przemoc nie była środkiem ekspresji, a narzędziem do osiągnięcia celu. U Sandersa Draven bardziej przypomina desperata, który jedynie potrzebował impulsu, by wyzwolić z siebie zło. Charakterologicznie to dwie zupełnie różne postaci. I dwie kompletnie odmienne aktorskie wizje. Brandon Lee czasami nawet nie potrzebował słów, by błysnąć charyzmą i dać widzowi coś w gratisie. Przy nim Skarsgård, aktor przecież szalenie utalentowany, przypomina bardziej rzemieślnika niż artystę.
A że wizualnie prezentuje się gorzej niż poprzednik? To już stricte subiektywna kwestia, ale te modne ciuszki, pierdyliard niespójnych ze sobą "dziar" i podmalowane tuszem do tatuażu oczy jakoś do mojego boomerskiego serduszka nie przemawiają. Przerabialiśmy już emo-Jokera (Jared Leto), teraz mamy emo-Dravena.
Niech "Kruk" pozostanie gatunkiem chronionym
Jakiś czas temu odświeżyłem sobie klasycznego "Kruka". Po części po to, by rzetelniej przygotować się na seans nowego, a po trochu dlatego, aby utkany w pamięci status kinowej legendy skonfrontować po latach z rzeczywistością. I choć dzieło Proyasa nadal wizualnie prezentuje się przednio, a sam Brandon Lee jeszcze raz mi zaimponował, to cały film mocno się zestarzał, a fabularnie nie okazał się dziełem spełnionym.
Co ciekawe, Sanders postanowił nieco rozbudować te wątki, które od razu wychwyciłem jako te potraktowane przez Proyasa z rezerwą, a może nawet celowo zlekceważone. Mam tu na myśli genezę samego Erika, jego relację z Shelly (która w oryginale właściwie ogranicza się do kilku flashbacków) i większą eksplorację zaświatów.
Po tym jednak, co zobaczyłem w nowym "Kruku", szybko zacząłem żałować tego, że ośmieliłem się na coś w duchu narzekać. Niech więc pierwszy "The Crow" pozostanie tym nieco wybrakowanym już po latach, ale wciąż porywającym kinem zemsty. Byle nikt nie zabierał się za kolejne "ulepszone" wersje, bo kino może już tego więcej nie dźwignąć. Ktoś tu chciał złapać kilka ptaków za ogon, tylko zapomniał, że ten numer robi się ze srokami, a nie z krukami.
Film
Kruk
Opinie wybrane
-
2024-08-23 18:02
(3)
Pamiętam jak Pan Redaktor życzył wszystkiego najgorszego producentom ostatniej części filmu 365 dni. Ocenił ten film 1 na 10.
- 13 3
-
2024-08-23 23:06
W sumie się nie pomylił.
- 11 2
-
2024-08-23 22:55
Karyna! 365 Dni to nie film tylko kino-polo. Ja bym dał 0/10.
- 14 2
-
2024-08-23 18:18
Widocznie 0 na 10 się nie dało
- 35 2
-
2024-08-24 09:13
Nie podobało się ... (2)
To świetnie , mógł pan wyjść po co się katować . Czy film jest wystarczająco dobry ocenią już tylko widzowie , bo wbrew pozorom oni też mają swoje zdanie .
- 5 31
-
2024-09-06 10:14
Recenzja to trudne słowo, recenzent jeszcze trudniejsze. Nie każdy potrafi je zrozumieć.
- 0 0
-
2024-08-24 09:27
Żeby ocenić, obejrzał cały.
- 25 0
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.