Siedemnaście kul z pistoletu maszynowego podziurawiło ciało Wiesława Kokłowskiego "Szwarcenegera" przed blokiem na gdańskiej Żabiance. Tak zakończyła się błyskotliwa kariera gangstera, który wyrastał przy "Nikosiu", by potem założyć swój własny gang. Konkurencji się to nie spodobało i Wiesiek musiał zginąć
Choć nikogo nie skazano za zlecenie zabójstwa "Szwarcenegera", to policja przypuszczała, że za mordem stał właśnie "Nikoś" i inny gdański gangster, "Zachar". Pierwszy nigdy za to nie odpowiedział, bo zginął niespełna rok po "Szwarcenegerze". "Zachar", choć był oskarżony o zlecenie tego zabójstwa, został uniewinniony przez sąd prawomocnym wyrokiem. Tajemnicę śmierci Kokłowskiego też zabrał do grobu - zginął w bandyckich porachunkach latem 2009 r.
Maj 1997 r. Feralnego wieczora "Szwarceneger" był u swojej dziewczyny, Grażyny Sz. Kobieta odprowadzała go do samochodu zaparkowanego pod klatką. Obok nich szedł również ojciec Grażyny Sz. Kiedy Kokłowski otworzył drzwi samochodu, podszedł do niego niewysoki zamaskowany mężczyzna. Z metra ściął go serią z broni automatycznej.
- Wiesiek nie miał szans. Zginął na miejscu. Patolog wyliczył, że Kokłowski dostał siedemnaście kul - wspomina policjant, zajmujący się wówczas tym mordem. Zabójca pobiegł do czekającego niedaleko opla i odjechał z piskiem opon.
- Dlaczego zginął Kokłowski?
- Jego gang wyrastał na coraz silniejszy. "Szwarceneger" chciał kontrolować burdele i rynek narkotyków w Gdańsku. Jego pryncypał, czyli "Nikoś", miał wówczas kłopoty z policją i nie miał czasu pilnować porządku "na mieście". To musiało się tak skończyć, zwłaszcza że to nie był pierwszy zamach na "Szwarcenegera" - dodaje funkcjonariusz.
Kokłowskiego spotkałem kilka miesięcy przed jego śmiercią w gdańskim sądzie. Miał tam proces dotyczący kradzionych samochodów. Na rozprawę, jak zwykle, przyszedł w garniturze i w krawacie. Zapewniał, że już nie ma nic wspólnego ze światkiem gangsterskim. Ten proces nigdy się nie skończył.
Kokłowski nie był z Trójmiasta. Pochodził z Chełma. Chciał wyrwać się z prowincji i przyjechał do Trójmiasta. Tu zaczął naukę w technikum mechanicznym. - Był ambitnym chłopakiem z prowincji, który chce szybko zrobić karierę i zdobyć pieniądze - mówi emerytowany oficer policji. - Gangsterka zapewniała takie życie. Wiesiek został ochroniarzem "Nikosia".
To właśnie przy Skotarczaku Kokłowski stawiał pierwsze kroki w półświatku. Spodobało mu się gangsterskie życie. Innym bandytom mógł imponować - miał 190 centymetrów wzrostu, świetną sylwetkę i gorący temperament. Cieszył się, gdy znajomi wołali na niego "Szwarceneger". Już wkrótce wyrastał na coraz ważniejszą postać trójmiejskiej mafii. W Polsce kierował gangiem, który przemycał kradzione w Niemczech auta. "Nikoś" rządził z Niemiec, a w Polsce interesem zarządzał Kokłowski.
Chłopakowi z Chełmna jednak nie wystarczało pracowanie dla Skotarczaka. Chciał przewodzić większej grupie. Według operacyjnych informacji wszedł w rynek narkotykowy, który wtedy raczkował na Wybrzeżu. Usamodzielnił się też, jeśli chodzi o obrót kradzionymi autami. Tego "Nikoś" nie mógł wybaczyć. W 1990 roku miał miejsce pierwszy zamach na Kokłowskiego. "Szwarceneger" akurat wyglądał ze swojego okna na Karwinach, gdy skosiła go seria z broni automatycznej. Strzelał jego znajomy, Sławomir K. "Kargul" vel "Strzelec", ze stojącego w pobliżu bloku białego mercedesa.
- Wieśka przywieziono do szpitala w Gdyni, ale mimo że powinien leżeć, uciekł stamtąd. Miał ciężki postrzał w kręgosłup, ale bał się, że zabójca już drugi raz się nie pomyli - wspomina oficer policji. W tym czasie prokuratura oskarżyła go o kradzieże samochodów, fałszowanie gotówki i rozboje. Kokłowski jednak zniknął. Zatrzymano go dopiero rok później. W więzieniu posiedział rok i wyszedł po wpłaceniu kaucji.
O rozmachu interesów Kokłowskiego świadczy jego zaangażowanie w rekordowy przemyt kokainy w 1994 r. Wówczas to Brytyjczycy wykryli na "Juracie" ponad tonę czystej kokainy ukrytej w beczkach. Służby wyciągnęły narkotyki, ale dalej monitorowały przesyłkę. Ta dotarła do Polski, gdzie gangsterzy zorientowali się, że zostali wystrychnięci na dudka. Podejrzewali się między sobą. Jeden z organizatorów przemytu został nawet postrzelony.
Z przemytem wiązano "Szwarcenegera". Krótko po zniknięciu kokainy pijany Kokłowski poczuł się, jak na dzikim zachodzie. W hotelu "Bałtyk" ostrzelał innego gangstera - Marka O. Kokłowski podejrzewał, że O. jest konfidentem policji i sprzedał informację o gigantycznym przemycie narkotyków. Po tej strzelaninie "Szwarceneger" zniknął. Przez kilka miesięcy ukrywał się za granicą. W końcu wpadł w zasadzkę włoskich karabinierów na lotnisku w Mediolanie. Po ekstradycji wrócił do Polski.
- Jak żył, tak zginął. Miał opinię wariata, bo łatwo sięgał po broń. W czasie krótkiej kariery na Wybrzeżu naraził się tylu ludziom, że musiał zginąć - kończy emerytowany oficer policji.