"Czyż nie dobija się koni?" Teatru Wybrzeże odbierać można na wiele sposobów. To zarówno pozbawiona nadziei, wynaturzona, wyniszczająca rywalizacja, w której trudno wskazać zwycięzców, smutna diagnoza naszych czasów, jak i wyraźna przestroga przed wzbierającym ekstremizmem ludzi pozbawionych nadziei na godne życie. Dwa akty spektaklu to dwa zaskakująco odległe od siebie teatralne światy, o skrajnie odmiennej temperaturze i innej sile rażenia.
Powieść Horace'a McCoya, choć powstała w latach 30. XX wieku, skupia jak w soczewce wiele palących problemów współczesności. Tym właśnie aspektom, które wtedy i dziś są niezwykle aktualne, reżyser Wojciech Kościelniak poświęca zdecydowanie najwięcej miejsca w swojej wersji "Czyż nie dobija się koni?" - bardzo pojemnego i chłonnego literacko i teatralnie materiału.
Nawet jeśli poruszane problemy mają nieco inny wymiar niż kiedyś (skrajną biedę i realny głód, doświadczane w czasach wielkiego kryzysu w USA, zastąpiły poczucie braku perspektyw, niemożność samorealizacji czy brak szansy na osiągnięcie materialnego komfortu) to dojmujący marazm, wyobcowanie i piętnujące mianem nieudacznika odrzucenie przez system, nie zmienia się z biegiem lat, jedynie przyjmuje coraz bardziej upiorną maskę żarłocznego kapitalizmu. Ludzkie dramaty od zawsze przecież są doskonałą pożywką dla mas. Im bardziej widowiskowo zostaną przedstawione, tym większa szansa na "sprzedanie" ich jako atrakcyjnego produktu, przyciągającego uwagę.
Uczestnicy maratonu tanecznego w "Czyż nie dobija się koni?" doskonale wiedzą, co oznacza wielogodzinny wysiłek, jakiego się podejmują. Setki godzin spędzone w obskurnej tancbudzie (bardzo plastycznie przedstawionej przez Damiana Strynę w scenografii spektaklu) to w największym skrócie krew, pot i łzy. Taniec okazuje się tutaj niemrawym człapaniem w miejscu. Wygrać może tylko jedna para ze stu kilkudziesięciu, które postanawiają powalczyć o swój "bilet do Hollywood" - pieniądze, sławę i sukces. O takim rozwoju wypadków marzą główni bohaterowie spektaklu - Gloria i Robert - oboje niechciani, odrzuceni, przekreśleni już na starcie w dorosłość. Pomimo tego naiwnie wierzą, że wygrana otworzy im zatrzaśnięte drzwi do kariery.
Zupełnie inną temperaturę ma drugi akt, w którym zmagania tanecznych maratończyków coraz bardziej schodzą na plan dalszy, zaś w centrum pojawiają się kolejne postaci "Czyż nie dobija się koni?". Aktorzy dostając od reżysera chociaż odrobinę przestrzeni, przeważnie dobrze ją wykorzystują. Większość epizodów przeradza się w małe aktorskie popisy (np. świetny monolog "skompromitowanego" konferansjera Rocky'ego w wykonaniu rozkręcającego się z minuty na minutę Grzegorza Gzyla czy zaskakujący brawurowy show sędziego Rollo, granego przez Jarosława Tyrańskiego).
Komicznie spowolnioną reakcję ma pielęgniarka Małgorzaty Oracz, zaś Maria Mielnikow-Krawczyk jako fanka maratonu tańca - pani Layden, celnie oddaje onieśmielenie osoby nienawykłej do publicznych wystąpień. Stagnację i beznadzieję bohaterów reżyser najczęściej przełamuje właśnie groteską, czy krótkotrwałymi aktorskimi rozbłyskami.
W odróżnieniu od nich, główną parę - Roberta i Glorię - śledzimy od początku do końca spektaklu. Robert Piotra Witkowskiego jest zaskakująco spokojny, opanowany i skłonny do kompromisów, ale nawet na moment nie przestaje być postacią intrygującą, aż do zaskakującego, bardzo mocnego finału przedstawienia. Z kolei Katarzyna Dałek dostała zdecydowanie najtrudniejsze zadanie, bo Gloria to z jednej strony pogrążona w apatii desperatka, z drugiej zbuntowana dziewczyna z patologiczną przeszłością. Jest szorstka, prowokacyjna, agresywna i wybuchowa, z czym Dałek nie zawsze radzi sobie równie dobrze. Niekiedy huśtawki nastrojów Glorii są przez to sztuczne i mało wiarygodne, choć aktorka bardzo dobrze oddaje wewnętrznie spękanie bohaterki, miotanie się między coraz bardziej wątłą nadzieją na odmianę swojego losu a ostateczną kapitulacją.
Wojciech Kościelniak z powieści McCoya oprócz oczywistego i uniwersalnego obrazu "wyścigu szczurów", tworzy bardzo dokładną wiwisekcję dojrzewania do zbrodni i kiełkowania ekstremizmu. W teatralnym lustrze najpierw ukazuje stan psychiczny bohaterów, potem dynamizuje akcję, rozpędzając przedstawienie aktorskimi popisami, by jednym radykalnym gestem zerwać iluzję przyjemności, zgrabnie i bardzo konsekwentnie zbudowaną w drugim akcie. Ma ku temu bardzo dobrych sprzymierzeńców w osobach Piotra Dziubka, autora doskonałej muzyki do spektaklu, Bożeny Ślagi, odpowiedzialnej za bardzo dobrze dobrane do postaci, zróżnicowane kostiumy, Jarosława Stańka (twórcę ruchu scenicznego) czy wspomnianego wcześniej Damiana Styrny.
I choć część scen "nie działa", niektóre rozwiązania są wulgarnie dosłowne (m.in. wycieranie butów, pach czy krocza o ubranie rozebranej do naga tancerki), to w efekcie powstał zdecydowanie najciekawszy od początku roku spektakl Teatru Wybrzeże.