• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Ruszył proces w sprawie porwania trójmiejskiego gangstera

Piotr Weltrowski
3 czerwca 2015 (artykuł sprzed 9 lat) 
Jeden z oskarżonych - Jacek W. (na zdjęciu pierwszy w ławie od strony sędziego) - poprosił sąd o możliwość nagrywania rozpraw na dyktafon. Sąd się zgodził, po czym rozprawa została przerwana... bo prawnik mężczyzny nie dysponował we wtorek odpowiednim sprzętem. Jeden z oskarżonych - Jacek W. (na zdjęciu pierwszy w ławie od strony sędziego) - poprosił sąd o możliwość nagrywania rozpraw na dyktafon. Sąd się zgodził, po czym rozprawa została przerwana... bo prawnik mężczyzny nie dysponował we wtorek odpowiednim sprzętem.

Przed gdańskim sądem w końcu rozpoczął się proces w sprawie porwania jednego z trójmiejskich gangsterów, do którego doszło kilka lat temu w Hiszpanii. Choć główni bohaterowie, czyli porwany i zleceniodawca porwania, już nie żyją, to prokuratura zdecydowała się oskarżyć pozostałych sprawców uprowadzenia.



Sądzisz, że sąd powinien godzić się na życzenia oskarżonych, które mogą spowolnić proces?

W teorii proces w tej sprawie miał się zacząć już w kwietniu, ale okazało się wówczas, że z jednym z oskarżonych - Bogdanem G. - nie ma żadnego kontaktu. Mężczyzna nie przebywał w miejscu zamieszkania, kontaktu z nim nie miał również jego obrońca. Sąd nakazał więc policji sprawdzenie, czy mężczyzna przypadkiem się nie ukrywa.

Okazało się, że faktycznie zapadł się niczym kamień w wodę, sąd zdecydował więc zaocznie wydać nakaz aresztowania go, wysłać za nim list gończy i... wyłączyć go ze sprawy, aby jego nieobecność nie blokowała procesu.

Pojawiły się jednak kolejne komplikacje. Co prawda sam przewód sądowy otwarto, a prokurator odczytał akt oskarżenia, ale od razu później rozprawa została zakończona. Główny oskarżony - Jacek W. - przed złożeniem wyjaśnień poprosił sąd, aby jego prawnik mógł rejestrować przebieg całej rozprawy za pomocą dyktafonu. Sąd zgodził się i wydał stosowne postanowienie. Wówczas jednak okazało się, że prawnik... nie ma przy sobie dyktafonu. Nie było więc okazji, aby skonfrontować wyjaśnienia oskarżonych z wersją Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku. A ta jest następująca.

Porachunki, porwanie, zabójstwo i śmierć w więzieniu

Cała historia ma dwóch głównych bohaterów. Obaj już nie żyją. Pierwszy z nich to Artur B., ps. "Artuś", w poprzedniej dekadzie osoba powszechnie znana w środowisku przestępczym Trójmiasta, a zwłaszcza wśród osób zajmujących się obrotem kokainy. Zdaniem niektórych świadków ten mieszkaniec Gdyni był koordynatorem dostaw narkotyków z Ameryki Południowej do Trójmiasta i innych części kraju.

W 2006 roku, wiedząc, że po piętach depcze mu policja, uciekł z Polski. Ukrywał się kolejno w Ameryce Południowej, Holandii i Hiszpanii. Tam właśnie, w kwietniu 2012 roku, zatrzymano go i deportowano do kraju. Nie doczekał jednak procesu - zmarł w szpitalu w Bydgoszczy, do którego przewieziono go z Zakładu Karnego w Sztumie. Tam, w całodobowo monitorowanej celi, doszło do nieszczęśliwego wypadku: "Artuś" wstawał z pryczy, potknął się i upadł, uderzając głową w ścianę. Nabawił się urazu mózgu, który doprowadził do jego śmierci.

Drugim z głównych bohaterów tej historii był Dariusz R., ps. "Rusił". To również postać znana niegdyś w gdyńskim półświatku. Niegdyś, gdyż jego ciało holenderska policja odkryła w październiku 2008 roku w walizce wyłowionej z kanału w Amsterdamie. Z jego śmiercią policja łączyła zresztą "Artusia". Śledztwo w tej sprawie jest wciąż prowadzone, chociaż Artura B. - z oczywistych przyczyn - wyłączono już z postępowania.

Nie zmienia to faktu, że prokuratura jest przekonana, że zabójstwo Dariusza R. było odwetem Artura B. - i tu wracamy do procesu, który rozpocząć miał się we wtorek - za jego wcześniejsze porwanie dla okupu.

Według świadków obaj mężczyźni znali się i "robili ze sobą różne interesy", z reguły sprzeczne z prawem. Według prowadzących śledztwo Artur B. miał wobec Dariusza R. dług w wysokości około 500 tys. euro. Winny był też pieniądze innym osobom. To właśnie miało być motywem porwania.

Czytaj więcej o porwaniu "Artusia"

Brać w nim udział mieli - poza "Rusiłem" - Jacek W., ps. "Samuraj", Marek Sz., Bogdan G., Łukasz D., ps. "Czosnek", Jacek P., ps. "Nosek", Arkadiusz B. oraz wciąż ukrywający się Bogdan W.

Ostatecznie procesem objęto pięciu z nich. W teorii - praworządni obywatele: introligator, pilot wycieczek, wuefista, student oraz nawigator statków, w praktyce - przynajmniej zdaniem prokuratury - groźni przestępcy.

Za co konkretnie odpowiadają? Według prokuratury uprowadzili Artura B. i przetrzymywali go, a dodatkowo dokonali rozboju - przy użyciu broni palnej - na jego konkubinie, Kai K. Mężczyźni są też oskarżeni o przywłaszczenie sobie biżuterii, laptopów, aparatów cyfrowych, kamery i pieniędzy, które znaleźli w domu "Artusia".

Co ciekawe, sam Artur B. do końca swego życia zaprzeczał, że kiedykolwiek był porwany i uwolniony po opłaceniu okupu. Tak samo postępowała - póki jej konkubent żył - również Kaja K. Dopiero po śmierci mężczyzny zeznała to, o czym inni świadkowie i podejrzani mówili już znacznie wcześniej.

Do porwania dojść miało 14 lutego 2008 roku, w walentynki. Kaja K. wynajmowała z Arturem B. dom w prowincji Alicante. Kobieta była wówczas w trzecim miesiącu ciąży. Para spędziła wieczór na romantycznej kolacji we włoskiej restauracji. "Artuś" i jego konkubina wrócili z niej około północy i zatrzymali samochód przed domem. Kiedy z niego wysiedli, usłyszeli okrzyk "policja", po czym napadło na nich kilka osób.

Kobieta twierdzi, że jeden z "policjantów" najpierw próbował ją przesłuchać (posługiwał się językiem hiszpańskim, tłumaczył, że działa w ramach śledztwa dotyczącego handlu narkotykami), a później - ze względu na to, że była w ciąży - pozwolił jej się położyć w sypialni. Kiedy "policjanci" zniknęli, Kaja K. otrzymała sms-a z informacją, że jej konkubent został porwany. Kazano jej też czekać na kolejne informacje.

Następnego dnia zatelefonował do niej znajomy Artura B. - Wiesław K., ps. "Lakiernik", który powiedział jej, że wszystkim się zajmie. W pierwszej kolejności polecił kobiecie natychmiast wyjechać z Hiszpanii, co też uczyniła, wracając do rodzinnego Fromborka.

Cały czas utrzymywała kontakt z Wiesławem K., który informował ją, że pertraktacje są na najlepszej drodze i można już zbierać pieniądze na okup. Pieniądze - 500 tys. euro - zostały przygotowane przez Marka Z., znajomego Artura B.

Przekazanie okupu odbyło się w ten sposób, że Roman K. wraz z Markiem Z. na polecenie porywaczy pojechali samochodem z otwartym dachem autostradą w kierunku Walencji. Po około 5 minutach od wjazdu na autostradę, otrzymali telefonicznie polecenie zatrzymania się na moście i zrzucenia pieniędzy, które przewozili w plecaku. Pod mostem znajdowała się polna droga.

Artura B. nie uwolniono jednak od razu. Porywacze zażądali najpierw dodatkowych 150 tys. euro. Dopiero po kilku tygodniach, kiedy zrozumieli, że dodatkowych pieniędzy nie otrzymają, zwolnili swojego zakładnika. Według kobiety Artur B. był wychudzony, miał ranę na czole, poobijane palce, spuchnięte i sine jedno kolano.

Porywaczom grozi do 15 lat więzienia.

Opinie (47) 4 zablokowane

  • Ha ha ha ha

    Czytam te wypociny i komentarze żałosne i jak nasz naród ciemny aż żal mi że mam takich tępych i zacofanych rodaków wypowiadajacych sie o czymś o czym pojecia nie maja a usłyszeli pod budka z piwem pod trzepakiem czy tez na hali w gdyni ha ha ha żałosne

    • 1 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Najczęściej czytane