• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Wyścig donikąd. O "Czyż nie dobija się koni?" Teatru Wybrzeże

Łukasz Rudziński
3 kwietnia 2016 (artykuł sprzed 8 lat) 
Główni bohaterowie "Czyż nie dobija się koni" Robert (Piotr Witkowski) i Gloria (Katarzyna Dałek), kurczowo chwytają się maratonu tańca jako ostatniej szansy na realizację swoich marzeń, swój wyśniony bilet na salony. Główni bohaterowie "Czyż nie dobija się koni" Robert (Piotr Witkowski) i Gloria (Katarzyna Dałek), kurczowo chwytają się maratonu tańca jako ostatniej szansy na realizację swoich marzeń, swój wyśniony bilet na salony.

"Czyż nie dobija się koni?" Teatru Wybrzeże odbierać można na wiele sposobów. To zarówno pozbawiona nadziei, wynaturzona, wyniszczająca rywalizacja, w której trudno wskazać zwycięzców, smutna diagnoza naszych czasów, jak i wyraźna przestroga przed wzbierającym ekstremizmem ludzi pozbawionych nadziei na godne życie. Dwa akty spektaklu to dwa zaskakująco odległe od siebie teatralne światy, o skrajnie odmiennej temperaturze i innej sile rażenia.



Powieść Horace'a McCoya, choć powstała w latach 30. XX wieku, skupia jak w soczewce wiele palących problemów współczesności. Tym właśnie aspektom, które wtedy i dziś są niezwykle aktualne, reżyser Wojciech Kościelniak poświęca zdecydowanie najwięcej miejsca w swojej wersji "Czyż nie dobija się koni?" - bardzo pojemnego i chłonnego literacko i teatralnie materiału.

Nawet jeśli poruszane problemy mają nieco inny wymiar niż kiedyś (skrajną biedę i realny głód, doświadczane w czasach wielkiego kryzysu w USA, zastąpiły poczucie braku perspektyw, niemożność samorealizacji czy brak szansy na osiągnięcie materialnego komfortu) to dojmujący marazm, wyobcowanie i piętnujące mianem nieudacznika odrzucenie przez system, nie zmienia się z biegiem lat, jedynie przyjmuje coraz bardziej upiorną maskę żarłocznego kapitalizmu. Ludzkie dramaty od zawsze przecież są doskonałą pożywką dla mas. Im bardziej widowiskowo zostaną przedstawione, tym większa szansa na "sprzedanie" ich jako atrakcyjnego produktu, przyciągającego uwagę.

Uczestnicy maratonu tanecznego w "Czyż nie dobija się koni?" doskonale wiedzą, co oznacza wielogodzinny wysiłek, jakiego się podejmują. Setki godzin spędzone w obskurnej tancbudzie (bardzo plastycznie przedstawionej przez Damiana Strynę w scenografii spektaklu) to w największym skrócie krew, pot i łzy. Taniec okazuje się tutaj niemrawym człapaniem w miejscu. Wygrać może tylko jedna para ze stu kilkudziesięciu, które postanawiają powalczyć o swój "bilet do Hollywood" - pieniądze, sławę i sukces. O takim rozwoju wypadków marzą główni bohaterowie spektaklu - Gloria i Robert - oboje niechciani, odrzuceni, przekreśleni już na starcie w dorosłość. Pomimo tego naiwnie wierzą, że wygrana otworzy im zatrzaśnięte drzwi do kariery.

Podczas maratonu tańczy się "człapanego" pod czujnym okiem sędziego, który pilnuje porządku na "parkiecie". Justyna Bartoszewicz jako Ruby i Marcin Miodek w roli Jamesa, wypadają dobrze, choć to Jarosław Tyrański (sędzia Rollo) ma swój mały spektakularny show. Podczas maratonu tańczy się "człapanego" pod czujnym okiem sędziego, który pilnuje porządku na "parkiecie". Justyna Bartoszewicz jako Ruby i Marcin Miodek w roli Jamesa, wypadają dobrze, choć to Jarosław Tyrański (sędzia Rollo) ma swój mały spektakularny show.
Reżyser bardzo szybko, w teatralnym skrócie i bez wdawania się w szczegóły, wprowadza akcję do sali, gdzie bohaterowie rozpoczynają nierówne zmagania. Cały pierwszy akt okazuje się jednak dosłownym przeniesieniem marazmu, apatii i poczucia beznadziei bohaterów na scenę. Większość czasu uczestnicy maratonu spędzają na smutnym pseudotańcu, mając - w myśl regulaminu konkursu - bardzo niewiele czasu na całą resztę. Towarzyszy im groteskowo apatyczna pielęgniarka, zblazowany sędzia, nudny konferansjer, i irytujący głos z offu. Co jakiś czas, dla uatrakcyjnienia widowiska, zorganizowane zostaną dodatkowe taneczne popisy lub wyścigi eliminujące najsłabszych. Ożywienie wprowadza jedynie dowcipna, zdalnie sterowana latająca nad sceną i widownią "gruba ryba", nieuchwytna jak marzenia, po które chcą sięgnąć bohaterowie.

Zupełnie inną temperaturę ma drugi akt, w którym zmagania tanecznych maratończyków coraz bardziej schodzą na plan dalszy, zaś w centrum pojawiają się kolejne postaci "Czyż nie dobija się koni?". Aktorzy dostając od reżysera chociaż odrobinę przestrzeni, przeważnie dobrze ją wykorzystują. Większość epizodów przeradza się w małe aktorskie popisy (np. świetny monolog "skompromitowanego" konferansjera Rocky'ego w wykonaniu rozkręcającego się z minuty na minutę Grzegorza Gzyla czy zaskakujący brawurowy show sędziego Rollo, granego przez Jarosława Tyrańskiego).

Komicznie spowolnioną reakcję ma pielęgniarka Małgorzaty Oracz, zaś Maria Mielnikow-Krawczyk jako fanka maratonu tańca - pani Layden, celnie oddaje onieśmielenie osoby nienawykłej do publicznych wystąpień. Stagnację i beznadzieję bohaterów reżyser najczęściej przełamuje właśnie groteską, czy krótkotrwałymi aktorskimi rozbłyskami.

Konferansjer i jednocześnie zastępca szefa maratonu, Rocky (Grzegorz Gzyl) zaczyna spokojnie i niezbyt efektownie, jednak rozkręca się z każdym kolejnym wejściem na scenę, by w kulminacyjnym momencie wygłosić brawurowy monolog, za który podczas premiery zebrał największe oklaski. Konferansjer i jednocześnie zastępca szefa maratonu, Rocky (Grzegorz Gzyl) zaczyna spokojnie i niezbyt efektownie, jednak rozkręca się z każdym kolejnym wejściem na scenę, by w kulminacyjnym momencie wygłosić brawurowy monolog, za który podczas premiery zebrał największe oklaski.
Także aktorzy grający maratończyków wyraźnie zarysowują swoje postaci, co jest o tyle trudne, że większość z nich funkcjonuje głównie na marginesie akcji, jako "żywe tło" przedstawienia. Wszyscy oni mają niekiedy tylko chwilę, gdy uwaga widzów koncentruje się właśnie na nich. Świetną, bardzo fizyczną rolę, niemal cały czas niemą, buduje Piotr Chys jako Jere - robiący dziwaczne miny troglodyta, który bardzo przejmująco wypada też protestując po przegranym wyścigu. Zaskakująco rozwiązana zostaje scena zazdrości temperamentnego Pedro (zabawnie grający z tym wizerunkiem Jacek Labijak) wobec Lilian (Magdalena Boć), ofiary brutalnego gwałtu. Justyna Bartoszewicz jako wystraszona ciężarna Ruby subtelnie podsyca z kolei agresję Glorii, stanowiąc dla niej żywą tarczę, zaś Marcin Miodek, jako James atletyczny partner Ruby, więcej wyraża mową ciała niż słowami.

W odróżnieniu od nich, główną parę - Roberta i Glorię - śledzimy od początku do końca spektaklu. Robert Piotra Witkowskiego jest zaskakująco spokojny, opanowany i skłonny do kompromisów, ale nawet na moment nie przestaje być postacią intrygującą, aż do zaskakującego, bardzo mocnego finału przedstawienia. Z kolei Katarzyna Dałek dostała zdecydowanie najtrudniejsze zadanie, bo Gloria to z jednej strony pogrążona w apatii desperatka, z drugiej zbuntowana dziewczyna z patologiczną przeszłością. Jest szorstka, prowokacyjna, agresywna i wybuchowa, z czym Dałek nie zawsze radzi sobie równie dobrze. Niekiedy huśtawki nastrojów Glorii są przez to sztuczne i mało wiarygodne, choć aktorka bardzo dobrze oddaje wewnętrznie spękanie bohaterki, miotanie się między coraz bardziej wątłą nadzieją na odmianę swojego losu a ostateczną kapitulacją.

Wszystko rozgrywa się w przestrzeni obskurnej tancbudy, w miejscu fatalnie zaniedbanym i "nadgryzionym" przez czas (scenografia Damiana Styrny). Wszystko rozgrywa się w przestrzeni obskurnej tancbudy, w miejscu fatalnie zaniedbanym i "nadgryzionym" przez czas (scenografia Damiana Styrny).
Bezlitosny maraton tańca, skrojony na potrzeby publiczności, to bardzo brudna gra, w której każdy uczestnik poświęca własną godność. Ostry, momentami wulgarny język bohaterów, przemoc, seks (raczej zasygnalizowany niż pokazywany), nagość traktowana instrumentalnie, dominacja i upokarzanie kobiet - to nieodłączne elementy tego widowiska.

Wojciech Kościelniak z powieści McCoya oprócz oczywistego i uniwersalnego obrazu "wyścigu szczurów", tworzy bardzo dokładną wiwisekcję dojrzewania do zbrodni i kiełkowania ekstremizmu. W teatralnym lustrze najpierw ukazuje stan psychiczny bohaterów, potem dynamizuje akcję, rozpędzając przedstawienie aktorskimi popisami, by jednym radykalnym gestem zerwać iluzję przyjemności, zgrabnie i bardzo konsekwentnie zbudowaną w drugim akcie. Ma ku temu bardzo dobrych sprzymierzeńców w osobach Piotra Dziubka, autora doskonałej muzyki do spektaklu, Bożeny Ślagi, odpowiedzialnej za bardzo dobrze dobrane do postaci, zróżnicowane kostiumy, Jarosława Stańka (twórcę ruchu scenicznego) czy wspomnianego wcześniej Damiana Styrny.

I choć część scen "nie działa", niektóre rozwiązania są wulgarnie dosłowne (m.in. wycieranie butów, pach czy krocza o ubranie rozebranej do naga tancerki), to w efekcie powstał zdecydowanie najciekawszy od początku roku spektakl Teatru Wybrzeże.

Spektakl

6.3
32 oceny

Czyż nie dobija się koni?

spektakl dramatyczny

Miejsca

Opinie (41)

  • koszmar

    Spektakl jest przegadany, nudny i ciągnący się niemiłosiernie. Całośc mozna skrócić o połowę i może wtedy byłoby to jeszcze znosne do obejrzenia. W przeciwieństwie do komentarza powyżej o uzasadnionej nagości w spektaklu jestem zdania, ze była ona zbędna. Mam przesyt rozbierania aktorów w sztukach teatru wybrzeże. Nic to nie wnosi, nikogo dzisiaj nie szokuje ani nie oburza. Na mnie nie robi wrażenia poza pytaniem: ZNOWU?!

    Nie polecam tego spektaklu, zresztą po przerwie na widowni było wiele pustych miejsc. Nikt nie wstał podczas końcowych oklasków co też jest znaczącym gestem ze strony widowni.

    • 1 4

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Najczęściej czytane