• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Jak matka zwerbowała armię wolontariuszy do pomocy choremu synowi

Borys Kossakowski
18 stycznia 2013 (artykuł sprzed 11 lat) 
- Przecież to moje dziecko! Jak ja mu nie pomogę, to kto? - pyta Grażyna Puszkin, mama sparaliżowanego Roberta. - Przecież to moje dziecko! Jak ja mu nie pomogę, to kto? - pyta Grażyna Puszkin, mama sparaliżowanego Roberta.

Jestem jego matką. To jedyne moje dziecko. Miałam go zostawić? - pyta Grażyna Puszkin. Jej syna, Roberta, wypisano ze szpitala w maju jako przypadek beznadziejny. Śpiączka, stan wegetatywny. Lekarze postawili na nim krzyżyk. Jego matka zmobilizowała armię wolontariuszy, którzy pomagają przy rehabilitacji. Po kilku tygodniach Robert się przebudził. - Wierzę, że postawimy go na nogi - mówi kobieta.



- Któregoś dnia przyszedł do szpitala w odwiedziny mój brat z córką - mówi pani Grażyna. - Robert był jeszcze w śpiączce, nie reagował. Mówię do niego, że przyszedł wujek Darek i kuzynka Adelka. Robert się uśmiechnął kącikiem ust, ledwo zauważalnie. Słyszy mnie! Wtedy poczułam, że jest szansa.

Na oddziale powtarzali jak mantrę: stan bardzo ciężki, stan wegetatywny, nie będzie chodził, nie będzie mówił. Żaden szpital rehabilitacyjny go nie chciał, bo tam biorą tylko pacjentów, którzy wykonują polecenia terapeutów. Lekarze położyli na nim krzyżyk.

- Powiedzieli, że nic się nie da zrobić. Chcieli go zabrać do zakładu opieki. Wiedziałam jednak, że muszę mu pomóc. Jak nie ja to kto? Ma tam zgnić w odleżynach? - mówi matka Roberta.

***


Zobacz listę rehabilitantów w Trójmieście

***


Przed wypadkiem cierpiał na nadwagę. Ważył 120 kilogramów. Zawziął się, rozpoczął dietę i treningi rowerowe. Codziennie jeździł po 50 kilometrów. Udało mu się zrzucić dwadzieścia kilogramów.

19 kwietnia przejeżdżał swoją stałą trasą koło PGE Areny. Zahaczył kierownicą o torebkę dziewczyny, która szła po chodniku i spadł z roweru. Był przytomny, ale dziwnie się zachowywał. Dziewczyny chciały mu pomóc, ale Robert twierdził, że da sobie radę. Chwilę później stracił przytomność.

Pech polega na tym, że na Klinicznym Oddziale Ratunkowym Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego dwie i pół godziny czekał na pomoc neurochirurgów. Krwiak w głowie urósł do monstrualnych rozmiarów. Spowodował dwucentymetrowy nacisk na mózg. Gdyby od razu po przyjeździe trafił na stół, prawdopodobnie wyszedłby bez szwanku. Gdyby.

- Jechałam do szpitala z taką myślą, że pewnie złamał sobie rękę albo nogę. Na miejscu lekarze powiedzieli mi, że właśnie go operują, i że życie Roberta jest zagrożone. To było jak strzał piorunem. Jak przeżyje trzy doby, to będzie żył - mówił ordynator. W zasadzie to cud, że żyje - opowiada pani Grażyna.

***


Czy byłe(a)ś lub jesteś wolontariuszem?

- Po kilku tygodniach wzięłam go do domu. Przywieźli go na noszach, nie potrafił nawet siedzieć. Pielęgniarki mówiły, że sobie nie poradzę. Bałam się strasznie, szczególnie jak Robert miał ataki padaczkowe. Wiedziałam, że jako matka nie mam innego wyjścia. Wypożyczyłam koncentrator tlenu i łóżko rehabilitacyjne. Materac przeciwodleżynowy dostałam od mojego szefa. Kupiłam ssak - kontynuuje kobieta.

Już wcześniej zaczęła szukać pomocy na własną rękę. Najwięcej informacji było na forach internetowych. Ci, którzy mieli podobne problemy, dzielą się swoimi doświadczeniami. O taką wiedzę trudno w szpitalu.

- W Sieci znalazłam numer telefonu do profesora Jana Talara, który specjalizuje się w wybudzaniu ludzi ze śpiączki. Kazał nagrać na kamerę odruchy Roberta i przyjechać na konsultację. Wręczył cały pakiet ćwiczeń i się zaczęło - opowiada.

Gdyby chcieć te ćwiczenia wykonywać samodzielnie, zajęłoby to jednemu człowiekowi 12-16 godzin. Zaczęli szukać pomocy. Zaangażowała się rodzina i znajome sąsiadki. Rozwiesiły ogłoszenia. Pojawili się przeróżni wolontariusze: studentki rehabilitacji z AWF-u, młodzi ludzie, koledzy Roberta, emeryci. Codziennie do Roberta przychodziło szesnaście osób, po cztery na jedną godzinną sesję.

- To się stało jakby samo - śmieje się pani Grażyna. - Ja nie miałam czasu w ogóle przy tym pracować, bo Robert był w koszmarnym stanie. Ludzie się sami zorganizowali. Rozrysowali tabelę tygodnia i wpisywali się na wizyty. Tak się codziennie zapełniały rubryczki.

Masaże stymulacyjne wcale nie są łatwe. Robert cierpi na rodzaj porażenia spastycznego i przeczulicę. Każdy dotyk jest dla niego bolesny, jakby ktoś nożem ciął skórę. Zaciska pięść i pokazuje, że przyłoży w zęby. Oczywiście nikomu nic złego nie zrobi, bo ledwo tymi rękami rusza. Z tygodnia na tydzień ból jednak ustępuje.

- Okazało się, że prawdziwym stymulatorem jest dom, rodzina i wszyscy ci ludzie, którzy przychodzą mu pomagać - mówi pani Grażyna. - I miłość matki - dodaję od siebie. Robert pokazuje palcami: "troszeczkę".

- Najpierw zaczął ruszać lewą stopą i to było jak objawienie. Wreszcie mogliśmy się pytać Roberta, czego chce, co go boli. "Jak cię boli brzuch, to kiwnij stopą". Trochę to wyglądało, jak byśmy rozmawiali z jego nogą. A potem któregoś dnia przez przypadek powiedziałam: pokręć stopą. I on ją pokręcił! - śmieje się pani Grażyna.

***


Robert budzi się wcześnie, czasami o piątej. Rano toaleta, balsamowanie, leki, śniadanie. Potem wizyty profesjonalnych fizjoterapeutów, pielęgniarki, logopedy oraz rehabilitantów-wolontariuszy. Jeszcze niedawno jedzenie dostawał przez PEG, czyli rurkę prowadzącą prosto do żołądka, ale dzisiaj Robert potrafi już przełykać zmiksowane papki. Przy napojach jeszcze się krztusi, więc dostaje przez rurkę. Kładzie się spać około dziesiątej. Ale już o pierwszej pani Grażyna słyszy trzy stuknięcia nogą w łóżko. Siku. W ciągu dnia załatwia się co kwadrans, bo zwieracz nie trzyma.

Jeszcze niedawno rękami ledwo ruszał, a prawą trzymał podkurczoną pod brodą. Pewnego dnia przyszedł pan Andrzej, znajomy, i wsadził mu do kieszeni stówę. Jak ją wyciągniesz, powiedział, to stówa jest twoja. - Godzinę się męczył - mówi mama. - Cały czerwony, spocony, ale w końcu ją wyciągnął. Ale był podekscytowany! Teraz mamy dyżurne pieniądze, które wyciąga z kieszeni treningowo.

***


Kiedy wszedłem do Roberta, poprosił, żeby podać mu tablicę z alfabetem. Zaczął pokazywać patyczkiem: "Czytam twoje teksty". Zatkało mnie.

- Jak się jeszcze nie ruszał, to leciałam cały alfabet w dół i czekałam, aż kiwnie głową. I tak litera po literze, wyraz po wyrazie - mówi pani Grażyna. - A teraz razem rozwiązujemy krzyżówki. Pokazuje ręką znak krzyża na piersi, gdy ma na to ochotę. Ja mu czytam hasła, a on pokazuje literki.

Robert się śmieje na znak, że potwierdza. Humor go raczej nie opuszcza. Tylko na jesień zrobił się trochę smutniejszy.

- Chyba doszło do niego, w jakim jest stanie - mówi mama. - Zdajesz sobie sprawę, w jakim jesteś stanie, prawda? - pyta Roberta. Kiwa głową, że tak. - Dużo się śmiejemy. Razem się wygłupiamy czasami. Podczas rehabilitacji często rzuca się, bo go boli. Ale gdy się go spyta, czy robimy jeszcze raz, zawsze pokazuje, że tak. Wie, że to dla niego dobre.

***


Robertowi nie przysługuje ubezpieczenie, bo rzucił studia i zaczął szukać pracy. Studiował elektrotechnikę, ale jego pasją była informatyka. Chciał znaleźć pracę i zacząć nowe studia zaocznie. Nie zarejestrował się jako bezrobotny. Chodził na rozmowy kwalifikacyjne i wierzył, że zaraz znajdzie zatrudnienie. W jednej firmie był już na dwóch rozmowach kwalifikacyjnych. Na trzecią nie dotarł.

Puszkinowie starają się o zasiłek z MOPS-u. Na razie dostali tylko 150 zł zasiłku pielęgnacyjnego.

- A wydajemy 2500 zł. Ale ja nie mam czasu na te wszystkie formalności, bo cały czas poświęcam jemu. Dzień leci szybko. Dopiero co wstaję, a już idziemy spać. Moje życie jest tylko tu, w domu. Już się przestawiłam. Nawet jeśli gdzieś mogę wyjść, to nigdy długo nie zabawię. Robert pyta ciągle: a kiedy mama przyjdzie? Ma umysł dorosłego człowieka, ale emocjonalnie jest na poziomie dziecka. Jak coś chce, to natychmiast. Stuka nogą, rzuca się po łóżku. Śmieję się, że się rehabilituje w ten sposób - opowiada pani Grażyna.

***


- Myślę, że będzie mógł gdzieś pracować - zamyśla się kobieta. - Robert jest ambitny. Będziesz pracował, prawda?

Kontakt do Grażyny Puszkin przez redakcję

Nie wolno się poddawać. Kilka tygodni temu Trójmiastem wstrząsnęła historia chorej na stwardnienie rozsiane Agaty Długokęckiej, 27-letniej matki Jacka (1,5 roku) i Asi (0,5 roku). W grudniu choroba przeszła w fazę postępującą, co wiązało się z koniecznością przyjęcia nowych leków. Koszt kuracji, 8 tys. zł, nie jest refundowany przez NFZ. Agata na swoim blogu napisała: "Koniec Agaty. Tak właśnie". Sprawę w swoje ręce wzięli jej przyjaciele i nagłośnili sprawę. Agata była już w TVP2 i w TVN. Ruszyła zbiórka pieniędzy na leki. Od stycznia można Agacie przekazywać 1% swojego podatku oraz przelewać pieniądze na jej konto:

Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego
Pl. Konstytucji 3/72
00-647 Warszawa
Nr konta: 51 2130 0004 2001 0405 6198 0002
Tytułem: Agata Długokęcka

Opinie (128) ponad 10 zablokowanych

  • DDTVN POMÓŻMY

    1 % PODATKU, DLA NAS NAPRAWDĘ NIEWIELE ...

    POMÓŻMY ROBERTOWI

    w Dzień dobry TVN

    " Mama walczy o zdrowie sparaliżowanego syna "

    - pomóżcie ile się da. Dziękujemy

    • 4 0

  • Powodzenia

    Trzymam kciuki za Roberta . Niech wraca do zdrowia .

    • 4 0

  • REHABILITACJA

    Przed Robertem jeszcze dużo ciężkiej pracy , aby wrócił do całkowitej sprawności. Niemniej jednak jego stan poprawia się w dobrym tempie.Brakuje "tylko" porządnej rehabilitacji w dobrych ośrodkach.
    Robert jest wspaniałym , wesołym, młodym człowiekiem.

    • 2 0

  • Witam ponownie.

    Robert zdrowieje, jest już pionizowany. To wspaniały młody człowiek.

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Najczęściej czytane