• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Opowieść o przedwojennym domu dziecka

wysłuchał Jakub Gilewicz
20 września 2015 (artykuł sprzed 8 lat) 
Najnowszy artykuł na ten temat Wspomnienia przedwojennych Polaków z Gdańska
Tak w XIX wieku wyglądał Dwór III przy ul. Polanki w Oliwie. Od 1868 roku działał tu sierociniec. Tak w XIX wieku wyglądał Dwór III przy ul. Polanki w Oliwie. Od 1868 roku działał tu sierociniec.

Kazali nam zbierać jagody i grzyby. Mówili, że to na obiad. Później okazało się, że razem z serami i masłem trafiły do bogatych NSDAP-owców z Sopotu. A w sierocińcu panował głód - opowiada Artur Pawłowski, 85-letni mieszkaniec Gdańska. W ósmym odcinku cyklu Trójmiejskie opowieści wspomnieniami dzieli się wychowanek przedwojennego domu dziecka w Oliwie zobacz na mapie Gdańska.



- Wiesz, dlaczego cię wezwałem?- Nie wiem.- List napisałeś bez cenzury.- Napisałem, bo chciałem wiedzieć, na co moi rodzice zmarli.- Ściągaj spodnie.
Dyrektor sierocińca dowiedział się, że wysłałem list do kuratora w Gdańsku. Bez cenzury. Dostałem takie lanie, że przez dwa tygodnie nie mogłem siadać i chodzić do szkoły. Był 1944 rok. Podobnie jak wielu innych chłopców mieszkałem w domu dziecka przy Polanki. Nie wiedziałem, że moi rodzice żyją. Nikt nie chciał mi powiedzieć.

Strajk w sierocińcu i wyprawa boso do Gdyni

Przykładowa kartka żywnościowa z terenu Gdańska w czasach II wojny światowej. Przykładowa kartka żywnościowa z terenu Gdańska w czasach II wojny światowej.
Gonili nas wszystkich do ulicy Grunwaldzkiej. Z Polanki, przez Bażyńskiego. Kazali nam wołać: Heil!, Heil!, Heil!, bo Hitler tamtędy jechał. A w październiku prowadzili nas do Gdyni, żebyśmy zobaczyli, jak się rozprawił z Polakami. Szliśmy na bosaka. Buty zabrane, skarpetki też. Bo od kwietnia do października włącznie dzieci chodziły boso. Buty i skarpetki były na zimę, na święta albo kiedy kontrola przyjeżdżała. Miałem wtedy dziewięć lat. Obok szli starsi i młodsi ode mnie. Jeść nie dano.

Przed wojną w sierocińcu był głód, choć należało do niego spore gospodarstwo. Były tu krowy, świnie, konie, gęsi. Ogród z warzywami, drzewa owocowe. Pola ciągnęły się od dzisiejszej ulicy Bażyńskiego zobacz na mapie Gdańska po Abrahama zobacz na mapie Gdańska, i to po obu stronach torowiska, po którym jeździły tramwaje. Rosły tu ziemniaki, buraki, a nawet kukurydza. Dzieci to wszystko obrabiały.

Z ogródka przy sierocińcu ciężko było ukraść marchewkę czy jabłko. Kiedy byliśmy głodni, podbieraliśmy buraki z pola. Tak dobrze smakowały na surowo... Podjadałem też marchewki i ziemniaki dla królików, które hodowała rodzina nauczyciela. Zupa mleczna w sierocińcu była taka cieniutka. Nie pamiętam wędlin. Mięso i wędliny były tylko na święta. W końcu kiedyś dowiedziałem się, co działo się z robionym w gospodarstwie jedzeniem.

Któregoś razu kazali nam zbierać grzyby i jagody. Mówili, że jak nazbieramy dużo, to będą na obiad. Grzyby trafiły na wóz, była tu też śmietana, masło, sery. Pojechaliśmy z furmanem do Górnego Sopotu. Jedzenie rozwożone było po willach bogatych NSDAP-owców. Tam to było pchane przed wojną. Kiedy wyszło, gdzie trafiły nasze jagody, wyszliśmy na ulicę. 50 chłopców.

- My chcemy jagody! My chcemy grzyby! - krzyczeliśmy.
Ludzie wokół zainteresowali się sprawą. Po kilku dniach na stołach pojawił się porządny obiad. Mogliśmy ubrać skarpetki, buty. Siedzieliśmy w ubraniach, które mieliśmy na święta. A kiedy tak jedliśmy, weszła komisja kontrolna.

- Smakuje? - pytali i patrzyli nam w talerze. - Smakuje? Więc czego wy chcecie?
Nikt ust nie otworzył, bo jakby wyszło, że ubrano nas odpowiednio i postawiono dobry obiad z powodu kontroli, to później dostalibyśmy lanie. Nie byliśmy jednak już tacy głupi, żeby drugi raz iść do lasu i zbierać grzyby czy jagody. A kiedy przyszła wojna, z jedzeniem było lepiej. Bo było na kartki i trzeba było zarejestrować je w pobliskim sklepie spożywczym na wszystkie dzieci. Musieli wykupić i nareszcie zrobili dobry obiad.

Inwalidzi w roli opiekunów i trupy w żwirowni

Po prawej stronie znajdował się budynek sierocińca, a po lewej szkoła. Pocztówka pochodzi z lat 1905-1910. Po prawej stronie znajdował się budynek sierocińca, a po lewej szkoła. Pocztówka pochodzi z lat 1905-1910.
Do Oliwy trafiłem z sierocińca w Oruni. Miałem cztery lata i siedziałem na jednym z wózków czterokołowych. Mali chłopcy jechali, a ci trzynasto-, czternastoletni ciągnęli. Zabraliśmy ze sobą pudełka z paroma osobistymi rzeczami i jechaliśmy do Oliwy. Zamieszkaliśmy w sierocińcu przy Polanki, który znajdował się w Dworze III.

Na parterze dyrektor miał biuro i mieszkanie swojej rodziny. Była też jadalnia najmniej na 100 dzieci i kuchnia. Na pierwszym piętrze, w dużych salach mieszkali chłopcy. Żelazne, piętrowe łóżka stały od siebie w takiej odległości, że aby położyć się, trzeba było przeciskać się bokiem. Moje miejsce było najpierw na poddaszu, gdzie mieszkały małe dzieci potrzebujące pomocy opiekunek.

Przed wojną sierociniec zatrudniał opiekunki, byli też wychowawcy. W czasie wojny mężczyźni zostali zabrani do wojska, a w ich miejsce przysłali inwalidów wojennych. Bez ręki, bez nogi. Był też mężczyzna, który pracował w żwirowni, która należała do sierocińca i znajdowała się w lesie. Chodził z takim kilkumetrowym kijem i próbował ruszyć górę, żeby żwir w dół poleciał. Nam nie było wolno tam chodzić, bo to było niebezpieczne miejsce. Patrzyliśmy więc z daleka.

Kiedy mieliśmy 14 lat i otrzymaliśmy świadectwa, napisane było, że ukończyliśmy szkołę poprawczą. Nie przyjęliśmy tych świadectw, wyszliśmy na ulicę i zaczęliśmy strajkować.
Kiedyś wojsko ciężarówkami tam przyjechało. Wyposażeni w łopaty zaczęli pracę. Jak się podkopali, tak ich zasypało. Ktoś to zauważył i zaalarmował. Kiedy pojawili się kolejni wojskowi, to już tylko pięć trupów odkopano.

Trzej bracia z domu dziecka giną na wojnie

Wokół było ogrodzenie, a przy bramie stał wartownik. Nie można było samowolnie wyjść. Z rana uczyliśmy się w szkole, która była w budynku obok sierocińca. Mieliśmy tam też lekcje religii, ale nie pamiętam, żebyśmy chodzili na niedzielne nabożeństwa do pobliskiego Kościoła Pojednania. Jedynie starsi chłopcy chodzili do domu parafialnego. Odbywały się tam lekcje, które przygotowywały do konfirmacji. A potem były próby w kościele, żeby wiedzieć, jak się zachować podczas uroczystości.

Na takie lekcje szliśmy z wychowawcą ulicą Polanki. Jak mieszkałbym przy tej ulicy i miałbym rodzinę, widząc przechodzące biedne, źle ubrane, głodne dzieci, zainteresowałbym się ich losem. Może mieszkańcy byli do nas jakoś uprzedzeni? Może to wina tego, że jak się później okazało sierociniec nie był do końca sierocińcem? Wtedy jednak nic o tym nie wiedzieliśmy.

Dopiero kiedy mieliśmy 14 lat i otrzymaliśmy świadectwa, napisane było, że ukończyliśmy szkołę poprawczą. Nie przyjęliśmy tych świadectw, wyszliśmy na ulicę i zaczęliśmy strajkować. Krzyczeliśmy, że ze szkoły sierocińca zrobili szkołę poprawczą. Usłyszeli to ludzie z pobliskiego baru piwnego. Udało się. Na świadectwach przystawiano nam odpowiednie pieczątki.

Dziś uważam, że to nie był sierociniec, bo ja i moich czterech braci, którzy również znaleźli się w tym miejscu, nie byliśmy sierotami. Kiedy Hitler doszedł do władzy, chciał wychowywać młodzież w nacjonalistycznym duchu. Stąd pomysł wyrywania dzieci rodzicom.

Erich poległ na pancerniku Scharnhorst. Hans, który był podwodniakiem, zginął na szwedzkich wodach. A Kurta wcielili przymusowo do Hitlerjugend i w marcu 1945 roku wysłali z panzerfaustem na radzieckie czołgi. Jeden z nich go przejechał. Zginął nieopodal piekarni, w której pracowałem od 1944. Bo po tym, jak ukończyłem 14 lat miałem do wyboru: zostać w sierocińcu i pracować w gospodarstwie albo nauczyć się zawodu. Najlepiej rzeźnika lub piekarza. Wybrałem naukę u tego drugiego. Bo ciepło i do tego bułeczki, a ja chudziutki byłem - wyglądałem na 12, może na 13 lat.

Mój pracodawca, katolik, był przeciwko Hitlerowi. I był na tyle mądry, że przekupił tych z Hitlerjugend. Rejestracja młodych była obowiązkowa, a on zrobił to samemu. Mnie na oczy nie widzieli. Do tego w okolicy byłem znany jako Artur, uczeń mistrza piekarskiego. Dlatego kiedy przychodzili z Hitlerjugend i szukali Pawlowskiego nikt nie wiedział o kogo chodzi.

Zobacz wnętrza kościoła, w którym Artur Pawłowski został konfirmowany


Poszukiwania rodziny na Żuławach

Po wojnie upomniało się o mnie wojsko. A że bardzo słabo mówiłem po polsku i nie miałem metryki urodzenia, kazano mi zrobić z tym porządek. Wiadomo było tylko, że urodziłem się gdzieś koło Stegny.

- Tam jest urząd, więc proszę jechać. Może jakieś księgi tam są - usłyszałem.
Na miejscu dostałem zaświadczenie, że księgi z 1930 roku spłonęły. Wpadłem więc na pomysł, że będę chodził od domu do domu i może czegoś się dowiem.

- W Głobicy twoja mama mieszkała. Jest tam jeszcze pani Połomska. Ona znała twoich rodziców - usłyszałem, po czym udałem się w kierunku wsi. Zaszedłem i pytam:

- Pani Połomska, słyszałem, że znała pani moich rodziców.- Znam jeszcze, bo od pani Pawłowskiej otrzymuję listy. A ty kim jesteś? Jak ci na imię?- Artur.- Artur?! Ja jestem twoją matką chrzestną.- A mama gdzie? Rodzice gdzie?- Tu obok, w tym domu mieszkali.
Dowiedziałem się, że mama została wysiedlona do NRD. Dwa tygodnie później list od niej dostałem. Przyznała, że dzieci było szesnaścioro. Poprosiłem o imiona wszystkich. Ojciec już wtedy nie żył. Pracował u bogatego bauera, co w czasie wojny miał w swoim wielkim gospodarstwie Polaków, Rosjan i Francuzów. Kiedy weszli Rosjanie, chcieli wiedzieć, gdzie uciekł bauer. Ojciec nie wiedział, to go zastrzelili, a ciało zakopali w rowie strzeleckim. Matka nigdy nie dowiedziała się, gdzie.

Okazało się też, że Otto, który był w sierocińcu, jeszcze w czasie wojny został zabrany przez jakieś małżeństwo, które mieszkało w Stegnie. Opowiedział mi, że podczas szkolnej uroczystości usłyszał "Erika Pawlowska" i chwilę później dziewczęcy głos: "To ja".

- Ja mam siostrę gdzieś tutaj - powiedział przybranym rodzicom, ale ci zakazali mu kontaktowania się z rodziną.
Spotkanie z matką i jazda żukiem z darami

Kiedyś poproszono mnie jako tłumacza. Bo do niewidomych, którzy w Jelitkowie mieli dom i szkołę, gdzie uczyli się zawodów, przyjechali Niemcy z NRD. Zaproponowali, że w przyszłości zabiorą mnie do matki.
Kiedyś od matki chrzestnej dowiedziałem się, dlaczego trafiliśmy do domu dziecka. Ojciec miał podobno nerwowy charakter. Kiedy na przykład wracał z pracy i matka nie miała obiadu na stole, to darł się. A ja, malutkie dziecko też krzyczałem, bo się go bałem.

Słyszeli to sąsiedzi i zgłosili na policję. Dostaliśmy kuratora, a później pięcioro nas zabrano do domu dziecka. Wiem, że ojciec był strasznie nerwowy, ale nie był pijakiem. U bauera robił masło, śmietanę, sery. Zastanawiam się, czy on może tak samo traktował pracowników rolnych z Polski, Francji i Rosji? Może dlatego zginął w 1945 roku?

W tym samym roku, co zginął ojciec, zacząłem pracować u innego piekarza. Piekarnię prowadził razem z żoną w Oliwie, a kolejną otworzył później w Jelitkowie. Miałem pracę, co jeść, gdzie spać, w co się ubrać. Dbali o mnie. Zapisałem się też do Parafii Ewangelicko-Augsburskiej w Sopocie.

Kiedyś poproszono mnie jako tłumacza. Bo do niewidomych, którzy w Jelitkowie mieli dom i szkołę, gdzie uczyli się zawodów, przyjechali Niemcy z NRD. Opowiedziałem przy okazji o moim życiu i zaproponowali, że w przyszłości zabiorą mnie do matki i rodzeństwa za Odrą. Przyjechali za rok i ruszyliśmy wartburgiem w trasę. Najpierw znaleźliśmy matkę. Staruszka, chudziutka.

- Weź, jedź dalej, bo ja ci kawy nawet nie mogę postawić.- Nie masz? Bo nas jest pięć osób, to byśmy się napili.- Mam tylko zwykłą kawę zbożową.- To niech będzie zbożowa.
Powiedziała też, że trzy kilometry dalej mieszka mój brat. Pojechaliśmy. Mieszkał z żoną i dwójką dzieci. Wyjął słoik króliczego mięsa i przyrządził obiad. Poza tym okazało się, że z naszą matką mieszka inny brat, Albert.

- Masz jeszcze siostry: Erika, Gerda, Marga - usłyszałem.
Pierwszych dwóch nie widziałem, pisaliśmy tylko listy. Natomiast z Margą zaprzyjaźniłem się. Odwiedzaliśmy się też z Brunonem.

Kiedy ktoś pyta, kim w takim razie jestem, odpowiadam: gdańszczaninem. Języka polskiego uczyłem się żyjąc wśród Polaków. W wojsku kazali mi rano czytać prasówkę przed kompanią, pomogły też nabożeństwa w parafii i pani prof. Ziółko. Co usta otwierałem, to mnie poprawiała. A w pracy? W sezonie grzewczym pracowałem jako brygadzista palacz, a poza tym okresem jako hydraulik. Ludzie mówili "To Niemiec, ale dobry pracownik".

Po godzinach działałem w parafii. Do Gdańska trafiały transporty z darami. Trzeba je było rozpakować, podzielić, przewieźć dalej. Pracowaliśmy razem z dziesięcioma paniami. Jeździłem po nocach przeładowanym żukiem. Przygotowywaliśmy paczki dla ludzi różnych wyznań. Później darów już było mniej, za to przyszedł czas remontów kościoła.

Od wielu lat działam też w radzie parafialnej i w komisji diakonijnej. Odwiedzamy seniorów, którzy już nie mogą przyjść do kościoła. Przygotowujemy paczki i jako parafia płacimy za leki ratujące życie tym, którzy mają małe renty. A w sezonie turystycznym we wtorki, czwartki i soboty otwieram kościół dla zwiedzających i służę pomocą. Bo ja to lubię pomagać ludziom. Kiedyś, poproszony o przygotowanie swojego życiorysu, napisałem:

Pomimo iż nie było mi dane zaznać prawdziwej miłości rodzicielskiej, to jednak Pan Bóg nade mną czuwał i nadal czuwa, gdyż dzięki Jego łasce mogłem w życiu znaleźć uznanie wielu kochanych parafian, którzy mnie wspierali i wciąż wspierają, tak, że nie czuję się pozostawiony sam sobie i mogę czuć się jak w wielkiej chrześcijańskiej rodzinie. Tę miłość, którą Pan Bóg mi dał, w swoim życiu staram się oddać poprzez służbę na rzecz mojej parafii, dopóki jeszcze mi sił starczy.
Artur Pawłowski za swoją wieloletnią pracę na rzecz potrzebujących i parafii otrzymał główną nagrodę Diakonii Polskiej i statuetkę "Miłosiernego Samarytanina". Została ona wręczona podczas gali Ubi Caritas razem z nagrodami katolickiej Caritas Polska oraz prawosławnego Eleos.

Zobacz, jak Artur Pawłowski opowiada o ewangelickiej pieśni w materiale TV poświęconym melodiom z trójmiejskich wież. Nagranie pochodzi z 2012 r.

Trójmiejskie opowieści to cykl, w którym mieszkańcy prezentują stare fotografie z terenu Gdańska, Gdyni i Sopotu oraz wspominają związane ze zdjęciami historie. Jeśli chciał(a)byś podzielić się swoimi opowieściami i fotografiami, napisz na adres j.gilewicz@trojmiasto.pl
wysłuchał Jakub Gilewicz

Miejsca

Opinie (46) 2 zablokowane

  • Aż chce się czytać! Więcej takich tekstów poproszę;

    • 24 0

  • O sierocińcach!

    Po wojnie byłem w Domu Dziecka razem ze mną w grupie było kilku kolegów z poniemieckiego sierocińca. Ich opowieści pokrywały się z historią Pana Artura. To było trudne do uwierzenia i wówczas i teraz. A przecież to prawda!

    • 33 0

  • Serdeczne pozdrowienia dla pana Artura :)

    Kazdy zyciorys na ma wzloty i upadki ...
    Najwazniejsze czego sie wtedy uczymy, i jakimi sie stajemy ludzmi ...
    Jak widac mozna wiele wycierpiec, przezyc trudne chwile ale byc dobrym czlowiekiem co sprawia ze zyskuje sie szacunek innych ...
    Pan Artur jest jednym z takich zyciorysow i powinien byc przykladem, ze choc zycie potrafi byc ciezkie to w koncu zawsze cos dobrego z tego wyjdzie a i miec serce i byc poprostu od tak, ludzkim ...
    Szkoda ze coraz wiecej osob choc maja tak lekko to nie potrafia tego uszanowac ...

    • 19 0

  • Uwielbiam takie opowiadania.Proszę o więcej ..... więcej zdjęć o przedwojennym trójmieście i takich opowieści.Czytałam jednym tchem,piękna opowieść

    • 23 0

  • pozdrowienia dla pana Artura

    extra człowiek, mimo wieku tryska energią

    • 32 0

  • super historia

    • 15 0

  • Piękna a zarazem smutna historia... Ukłon przed panem Arturem

    • 27 0

  • piękna opowieść

    naprawdę, przeczytałem jednym tchem i jestem zachwycony!
    Życie tego Pana jest takie... gdańskie.
    Nie do końca polskie, nie do końca niemieckie, tylko właśnie gdańskie.
    I to chyba mi się najbardziej podoba...

    • 110 2

  • fajne

    wciągające

    • 91 1

  • Bardzo ciekawa opowieść :)

    • 106 1

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Najczęściej czytane