- 1 Dulkiewicz niechętna do wymiany zastępców (209 opinii)
- 2 Zakaz wstępu do lasów w Gdyni przez ASF (470 opinii)
- 3 Kleksem asfaltu w gumę przy Zieleniaku (113 opinii)
- 4 Za rok pojedziemy Obw. Metropolitalną (300 opinii)
- 5 4- i 7-latek opuścili mamę. Pojechali do parku (146 opinii)
- 6 "Ławka wstydu" zniknęła i nie ma wstydu (120 opinii)
Wojenna tułaczka ojca czworga dzieci
19 marca 2016 (artykuł sprzed 8 lat)
Najnowszy artykuł na ten temat
Wspomnienia przedwojennych Polaków z Gdańska
Hitlerowcy naciskali na tatę, żeby zmienił nazwisko. Nie zgodził się. W czasie wojny przymusowo więc wcielono ojca do wojska i wysłano na front wschodni - opowiada ponad 80-letni ks. Hubert. W cyklu Trójmiejskie opowieści wspomnieniami dzieli się przedwojenny mieszkaniec gdańskich Siedlec.
Ojca zabrali do wojska. Kompania, do której go przydzielili złożona była z mieszkańców Pomorza. Tata mówił, że spotkał tam ludzi, którzy tak jak on nie byli przychylni Hitlerowi. Dlatego, kiedy w 1941 roku wysłano ich na front wschodni, najpierw szli oni, a za nimi esesmani. To na wypadek, gdyby ktoś próbował zdezerterować.
Czytaj też: Za bycie Polką dostawała w twarz
Kiedy pewnego dnia dowódca kompanii został ranny, ojciec taszczył go do szpitala polowego. Sam też dostał - kula trafiła go w tył nogi. Wlókł się więc i jednocześnie ciągnął dowódcę. Kiedy ojca zobaczyli esesmani, chcieli go rozstrzelać. Dla nich, jeśli ktoś miał ranę z tyłu, oznaczało to jedno: uciekinier.
- Nieprawda. Dostał kulę, kiedy mnie dźwigał. Dlatego ma ranę z tyłu nogi - wstawił się za ojcem jego dowódca.
Tatę zabrano do szpitala w Bautzen, czyli do Budziszyna. Podleczono go, ale był skazany na chodzenie o lasce. Dostał kilka dni urlopu, więc przyjechał do nas, do Gdańska. Po czym znów zabrali go na front wschodni. III Rzesza zdecydowała: miał walczyć i koniec. Nieżyczliwy hitlerowcom. Nie było litości.
Bojówkarze, cegła i matka w ciąży
Ojciec miał na imię Paweł i był gdańszczaninem, a mama Maria była Kaszubką. W 1934 roku urodziła się Regina, rok później ja, a trzy lata po mnie Jan. Najmłodsza Hania przyszła na świat w 1942 r. Hitlerowcy jeszcze przed wojną naciskali, żeby tata zmienił nazwisko. Nie zgodził się.
Pod koniec lat 30. hitlerowscy bojówkarze rozbisurmanili się w Gdańsku. W czasie powrotów z drukarni, gdzie tata pracował jako zecer, musiała pomagać mama. Szła nieco z przodu, i kiedy widziała mężczyznę w brunatnym mundurze, dawała znać chrząknięciem. Tata chował się w bramie lub w klatce schodowej i czekał aż mama da znać, że może wyjść.
Jako dziecko pamiętam, że okiennice w sypialni od strony ulicy były dzień i noc zamknięte. Mama opowiedziała mi dlaczego. Był marzec 1935 roku. Wrzucili przez okno cegłę. Trafiła w bok łóżka. Leżała na nim mama w zaawansowanej ciąży i niedługo miała mnie urodzić. Mama bardzo się przestraszyła.
- 20 centymetrów dalej by padła i byś nigdy nie żył - powiedziała mi kiedyś.
Łóżko rodziców, a później również nasze stały w sypialni. Był też salon, gdzie stało piękne biurko i fotel taty oraz stół i rzeźbione krzesła obite skórą. Do salonu dzieci nie wchodziły. Chyba że byli goście lub jakaś uroczystość. Za to kuchnia to było miejsce, gdzie spędzaliśmy sporo czasu. Przy stole się jadło, odrabiało lekcje i grało.
Mieszkanie mieliśmy na pierwszym piętrze Domu Kolpinga, który wzniesiono między dzisiejszymi ulicami Kartuską i Malczewskiego . To była część wielkiego dzieła, którego twórcą był niemiecki ksiądz Adolph Kolping.
Celem była między innymi pomoc młodym ubogim ludziom, którzy opuszczali swoje rodzinne strony, bo chcieli nauczyć się zawodu i znaleźć pracę. Przy wielu parafiach powstawały więc Domy Kolpinga, gdzie młodzież mogła znaleźć wsparcie, doskonalić swoje umiejętności pod okiem doświadczonych rzemieślników - braci kolpingowych oraz pogłębiać swoją wiarę.
Przeczytaj również: Opowieść o przedwojennym domu dziecka
Ojciec był przewodniczącym Stowarzyszenia Kolpinga przy parafii w Emaus. Na parterze budynku były salki, a powyżej mieszkania - między innymi naszej rodziny. W drugiej części znajdowała się z kolei duża sala, a pod nią - w suterenie - kręgielnia i trzy warsztaty: introligatorski, ślusarski i stolarski. Przy domu urządzono ogród ze ścieżkami do spacerów. Rosły bzy i topole.
Krzyż na chlebie i pomoc Rosjan
- Wygłupiają się? Co ja z tobą mam zrobić? - stwierdził dowódca, kiedy ojca - tym razem kulejącego - ponownie wysłano na front wschodni.
Pod koniec wojny ojciec siedział z żołnierzami w piwnicy gdzieś pod Królewcem. Nie chcieli dalej walczyć. Wnet jakichś esesman wpadł i zaczął krzyczeć:Nie musiał już jednak strzelać. Dali mu dwa konie i wóz. Miał dowozić amunicję z tyłów na pierwszą linię. Opowiadał, że dobre były konie. Potrafiły zwietrzyć niebezpieczeństwo i same wyrwać do przodu. Jeździł więc z amunicją, a że gdzieś musiał nocować, znalazł pewnego razu ziemiankę. Zapukał. W środku byli starsi ludzie - Rosjanie. Przyjęli go. Usiadł, wyjął chleb i powiedział:
- Walczyć! Bo was rozstrzelam!
- Razem będziemy jedli.
Po czym zrobił na chlebie znak krzyża. Bo dawniej, jak się chwytało świeży chleb, to zanim się go pokroiło, czyniono znak krzyża. Rosjanie zobaczyli, że tata - podobnie jak oni - był religijny. Znał parę słów po rosyjsku, jakoś się porozumiewali. Zapytał, czy mógłby tu nocować? Bo na dworze to niebezpiecznie. I zatrzymywał się tu na noc.
Jednak pewnego dnia nie chcieli go wpuścić. Pukał i nic.
- Czemu? Otwórzcie...
W końcu otworzyli. Byli jednak przestraszeni. Zaczęli jeść, a tu nagle wyskoczył Rosjanin z pepeszą. Ojciec przeżył, bo staruszkowie wzięli go w obronę i przekonali partyzanta, żeby nie strzelał. Oni siedli do stołu, a partyzant przyglądał się ojcu z boku. Kiedy tata zjadł posiłek i poszedł spać, Rosjanin gdzieś zniknął.
Do Moskwy zamiast na Syberię
Pod koniec wojny ojciec siedział z żołnierzami w piwnicy gdzieś pod Królewcem. Nie chcieli dalej walczyć. Wnet jakichś esesman wpadł i zaczął krzyczeć:
- Walczyć! Bo was rozstrzelam!
Esesman chwilę później już nie żył. Zastrzelił go jeden z tych, którzy siedzieli w piwnicy. Po czym weszli Rosjanie i żołnierze poddali się. Sformowano kolumnę jeńców, która szła od jednego obozu przejściowego do kolejnego. Dzienny przydział wyglądał tak: machorka, chleb i menażka zupy.
Czytaj też: Historia przedwojennej gdańskiej nauczycielki
W kolejnych obozach przejściowych wywoływano ludzi. Kto poszedł, ten już raczej nie wracał. Słychać było strzały. Tak Rosjanie wyłapywali esesmanów i zbrodniarzy. W pewnym momencie wywołali... tatę. Żołnierze, którzy go znali, a było kilku z jego kompani, stali zdziwieni. Przecież on nikomu nic nie zrobił.
W pokoju siedział politruk. Wyczytał imię i nazwisko ojca.
- Ja nic robiłem, w ogóle nie strzelałem, byłem ranny - tłumaczył tata.
- Byłeś w kompanii, dowoziłeś broń, na tej trasie. Nocowałeś tam i tam.
Tata się przestraszył.
- Tak, ale ja naprawdę nic nie zrobiłem.
- Znasz mnie?
- Nie znam. Jak ja pana mogę znać? Nie znam pana.
To był partyzant, który kiedyś zobaczył tatę w ziemiance. Staruszkowie, u których nocował ojciec, byli rodzicami żołnierza.
- Ty nie dojdziesz. Ja cię zatrzymam, bo ja dla Moskwy zbieram kolumnę niemieckich żołnierzy, którzy muszą odbudować miasto.
Uratował ojca od Syberii. W 1947 roku dostaliśmy kartkę z Moskwy. Wiedzieliśmy, że tata żyje.
On w Niemczech, ona i dzieci w Gdańsku. Walka o połączenie rodziny
Po jakimś czasie wysyłali jeńców do Niemiec.
- Moja rodzina mieszka w Gdańsku.
- Niet, nie da rady - odpowiedział rosyjski dowódca.
- Tylko do Niemiec. Gdzie chcesz? Podaj adres.
Podał adres swojej siostry w Dessau. Kiedy znalazł się na miejscu, chciał jechać do nas, do Gdańska. Okazało się, że to niemożliwe. A my nie mogliśmy jechać do taty, bo mieliśmy polskie obywatelstwo. Pisaliśmy do siebie, czasem tacie udało się zadzwonić.
W 1948 roku zmarła moja młodsza siostra. Zjeżdżała z górki na sankach i uderzyła w płot na Siedlcach. Kolejni lekarze nie potrafili trafnie zdiagnozować, dlaczego ma bardzo wysoką gorączkę. Ponad 41 stopni. Dopiero ostatni powiedział:
- To jest ostatnie stadium zapalenia opon mózgowych. Już nic nie możemy zrobić.
Dał jeszcze siostrze zastrzyk penicyliny, który miał z UNRRY. Niestety, siostra zmarła. Miała sześć lat.
Ojciec tymczasem dalej próbował wyjechać z Niemiec. W tym celu wstąpił do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Niemieckiej i został przewodniczącym lokalnego koła. Ale i to nie pomogło. Ojciec był zdesperowany i rozżalony. Pewnego razu podczas zjazdu przewodniczących z regionu nie wytrzymał. Naprzeciw ojca siedział rosyjski politruk.
- Piękna rzecz towarzystwo przyjaźni - oceniał Rosjanin.
- Nie. To jedno wielkie kłamstwo i lipa - wypalił ojciec.
- Jak to?
- Ja jestem w Niemczech, a moja żona i dzieci w Gdańsku. Tyle już lat walczymy, żeby być razem...
- Niemożliwe...
Kolejnego dnia przyszedł do pracy. Chciał się przebrać, bo w fabryce miał stanowisko przy maszynie, a majster do niego:
- Nie przebieraj się. Masz zgłosić się do dyrekcji.
Przypuszczał, że zatrzymają go i trafi do więzienia.
- Proszę usiąść. Może kawę? Pan ma żonę w Polsce i chce do niej jechać - zagadywał dyrektor.
- Tak.
- Oczywiście, my rozumiemy, pan musi jechać do żony. Zaraz będzie taksówka, pojedzie pan do biura paszportów. Paszport pana już czeka.
Rosjanin, z którym ojciec rozmawiał dzień wcześniej, okazał się uczciwym komunistą i zrobił porządek. Ojciec dostał paszport. Przyjechał do nas w 1952 roku.
Zobacz fragment Siedlec z perspektywy żurawia budowlanego.
Materiał ze stycznia br.
wysłuchał Jakub Gilewicz